Przed zachodem słońca trafiamy do niezmienionej od setek lat mongolskiej jurty, tradycyjnego filcowego namiotu koczowniczych pasterzy. Właściciel, o nieprzeniknionym wyrazie twarzy i surowych, silnych rysach, obserwuje nas bez zbytniej ciekawości, kontynuując rytuał gościnności. Częstuje nas tytoniem do powąchania i nieodzowną filiżanką kumysu – sfermentowanego mleka wielbłądziego, przyjemnie orzeźwiającego, o smaku mleka, octu i szampana razem wziętych. Na pustyni czy w stepie, gdzie dieta jest uboga i monotonna, a warzywa nie są znane, ten bogaty w składniki odżywcze niezbędne dla organizmu popularny napój cieszy się dużym powodzeniem.
Nikt nie zapytał, skąd jesteśmy ani dokąd zmierzamy. Nawet Gürragczaa, kosmonauta i bohater narodowy, symbol współczesnej Mongolii, którego poznałem niegdyś w Gwiezdnym Miasteczku i który przyjął zaproszenie do naszej wyprawy, bo nigdy nie widział z bliska pustyni Gobi, jest zdumiony tą niezwykłą gościnnością.
Wczesnym rankiem gospodarze zaczynają rozbierać swój obiekt mieszkalny i ładować go na swoją karawanę wielbłądów. – Pójdziemy za tamto wzgórze, w kierunku wschodnim – wskazują punkt oddalony o kilkadziesiąt kilometrów. Pasterstwo jest tradycyjnym źródłem utrzymania koczowników, którzy nieustannie muszą wyszukiwać pastwisk dla swoich stad.
Pomóż w rozwoju naszego portalu